17 maja 1939 r., z Warszawy do Gdyni wyruszył pociąg ekspresowy. Skład był ciągnięty przez parowóz. Liczył osiem wagonów. Przed siódmą rano (18.05) pociąg minął stację Gdańsk Główny. Kilkaset metrów dalej wypadł z torów. Część wagonów przechyliła się. Jeden z nich uderzył w semafor.
Choć katastrofa wyglądała koszmarnie, ciężko ranni zostali tylko maszynista oraz palacz. Ponad 150 pasażerom podróżującym pociągiem tak naprawdę nic się nie stało. Kilkanaście osób odniosło tylko drobne obrażenia. Jak to możliwe? Ówczesna prasa twierdziła, że ofiar nie było, dzięki mocnej konstrukcji ówczesnych wagonów. Ruch w miejscu wypadku przywrócono już popołudniu.
Jak ustalili naukowcy z Politechniki Gdańskiej zwanej wówczas Technische Hochschule, winny wypadku miał być maszynista. W miejscu, gdzie doszło do tragedii, obowiązywało ograniczenie prędkości do 20 km/h. Parowóz, który najbardziej ucierpiał w katastrofie, miał pędzić z prędkością ponad 70 km/h. Polskie władze podejrzewały jednak, że przyczyną katastrofy był zamach.
Za